„Ignis” nr 7 (57)/20 listopad 2020

 

Numer 58

Spis treści

Od redakcji
Z rozważań duszpasterza
Wiara – odpowiedź na Słowo Boga
Spojrzenia
Adapciak/Bieszczady
Było, (nie) minęło
Wspomnienia
Mrówczym tropem
Wiara pomimo upadków
Cywilizacja miłości
Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego
Savoir vivre
Wesela
Felieton
STOP upadaniu na głowę
Kultura
Kowboj imieniem Bodo
Sport
Strefa biało-czerwona
Z notatek historyka
Legenda „Orląt Lwowskich”
From the Upper Room
Around the World on All Saints’ Day
Entertainment
Crossword

Od redakcji

Drodzy Czytelnicy!

Na Wasze ekrany oddajemy kolejne e-wydanie naszego czasopisma. Rozpoczynamy cykl poświęcony cnotom boskim i głównym; w listopadowym numerze pochylamy się nad tematem, który połączył nasze duszpasterstwo, niezależnie od tego, skąd pochodzimy. Cnota wiary to nie tylko jednorazowy akt wierzenia, ale mocne i trwałe nastawienie człowieka, które sprawia, że ma on skłonność uznawać za prawdę to, co Bóg objawił, a Kościół podaje do wierzenia. W kontekście Słowa Bożego i odpowiedzi na nie pisze o tej cnocie nasz duszpasterz.

Nie zabrakło tematów bieżących ze świata Kościoła, polityki czy sportu. W różnych rolach przychodzi nam pojawiać się na weselach – temat ten pod lupę wziął autor działu o dobrych manierach. Jesienna pogoda zachęca do wspomnień, zatem możemy przenieść się do dwóch wakacyjnych wyjazdów wraz ze świadkami opisywanych wydarzeń. Absolwenci duszpasterstwa podzielili się doświadczeniem wspólnoty, kilka stron później natrafimy na mniej lub bardziej znane fakty z historii kinematografii oraz Lwowa. Swój debiut w „Ignisie” odnotowuje dział anglojęzycznej komórki formacyjnej The Upper Room.

Życzymy owocnej lektury!

 

Stopka redakcyjna

Redaktor naczelny:
Zuzanna Ruszar
Redaktorzy:
Zuzanna Ruszar
Bartosz Księżyc
Projekt okładki:
Zuzanna Ruszar
Wykonanie okładki:
Bernard Chrunik
Zdjęcie na okładce – pixabay.com

 

Korekta:
Rafał Biel
Dawid Klimowski
Anna Każarnowicz
Olga Zatońska
Maria Świerczyńska
Skład:
Bernard Chrunik

Wróć do spisu treści


Wiara – odpowiedź na Słowo Boga

 Ks. Krzysztof Porosło

Papież Franciszek w adhortacji Lumen fidei napisał o wierze zdumiewające zdanie: „W życiu [Abrahama] wydarza się rzecz wstrząsająca: Bóg kieruje do niego Słowo” [nr 8]. Kiedy Bóg kieruje do człowieka słowo, to wydarza się w naszym życiu rzecz niesamowita. Wiara zawsze była rozumiana przez Kościół jako odpowiedź na słowo, które Bóg wpierw skierował do człowieka. Ciekawe jest to, że najważniejsze przykazanie Biblii jest poprzedzone wezwaniem do słuchania. Nie da się kochać Boga i bliźniego, jeśli nie słuchasz słowa. Jeśli chcesz doświadczyć miłosierdzia Boga i odpowiedzieć miłością na Jego miłość, wpierw musisz się wsłuchać w Jego głos. Doświadczenie Jego miłości bierze się ze słuchania słowa. Pierwsze jest: słuchaj! Dopiero po tym przykazaniu pada wezwanie do miłowania Boga i bliźniego. Dlaczego? Bo Bóg nas zawsze wyprzedza. On zawsze jest pierwszy, zawsze idzie przed nami. Jego miłość jest przed moją miłością, Jego słowo przed moim słowem, a Jego działanie przed moim. Zanim ja będę kochał Boga i bliźniego, muszę odkryć Jego miłość, która jest pierwsza. Zanim w Niego uwierzę, wpierw jest słowo, które On kieruje do mnie. Dlatego muszę się nastawić na to, co płynie od Niego. Pierwsze przykazanie brzmi: „Słuchaj!”.

W jaki sposób mamy wypełniać przykazanie słuchania? Co to znaczy „słuchać”? Papież Franciszek we wspomnianej już encyklice opisuje dzieje Abrahama jako historię relacji człowieka ze słowem. Ta szczególna encyklika, bo – jak potocznie się mówi, pisana na cztery ręce, gdyż zaczęta przez Benedykta XVI, a dokończona przez Franciszka – odsłania kilka przestrzeni, w których należy patrzeć na słowo [8–11].

Po pierwsze, przykazanie: „Słuchaj, Izraelu!”, wskazuje na to, że Bóg mówi, że wypowiada słowo. W ten sposób św. Paweł w Pierwszym Liście do Koryntian tłumaczy nam, dlaczego jest tylko jeden Bóg, który objawił się w Jezusie Chrystusie. Wszystkie inne bożki są nieme. Nie potrafią mówić. Mówi tylko Bóg Izraela. To oznacza, że jest On Bogiem osoby, a nie Bogiem miejsca czy czasu. To Bóg, z którym można rozmawiać, to Bóg, który wzywa nas po imieniu i nawiązuje kontakt z człowiekiem, zawierając z nim przymierze. Dlatego Franciszek napisze, że wiara to: „odpowiedź na słowo skierowane do osoby, dana pewnemu «Ty», które nas woła po imieniu”.

Po drugie, papież Franciszek wskazuje, że to, co słowo mówi, składa się z wezwania i obietnicy. Widzimy to w przeczytanym fragmencie Pisma Świętego. Zaraz po słowach: „Słuchaj, Izraelu!” znajduje się wezwanie do miłowania Boga całą swoją osobą. Jest ono tak ważne, że każdy Żyd dwa razy dziennie, rano i wieczorem, je recytuje. W czasie modlitwy Żydzi zakładają tefilin, czyli małe pudełeczka zawierające zwitki z fragmentem Tory, na których są zapisane słowa przykazania miłości; przywiązuje się je rzemieniem do czoła i lewego ramienia. W ten sposób realizowane jest wezwanie, żeby mieć przykazanie miłości ciągle przed oczami i na swoim ramieniu. Na framudze drzwi przybijają oni mezuzę, czyli pudełeczko, w którym także znajduje się fragment z przykazaniem miłości, żeby podczas przekraczania progu domu przypominali sobie, że mają kochać Boga całą swoją osobą.

Słowo wzywa do miłości, ale równocześnie składa wyjątkową obietnicę. Kiedy będziemy kochać Boga, kiedy Bóg będzie w naszym życiu na pierwszym miejscu, da nam szczęśliwe życie, życie spełnione, obfite, życie w królestwie niebieskim, na które nie zasłużyliśmy, ale które jest wynikiem czystej łaski: „Gdy Pan, Bóg twój, wprowadzi cię do ziemi, o której poprzysiągł przodkom twoim: Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi, że da tobie miasta wielkie i bogate, których nie budowałeś, domy pełne wszelkich dóbr, których nie zbierałeś, wykopane studnie, których nie kopałeś, winnice i gaje oliwne, których nie sadziłeś, kiedy będziesz jadł i nasycisz się” [Pwt 6, 10–11]. Kochając Boga, będziesz miał wszystko, co potrzebne do prawdziwie szczęśliwego życia, do życia w pełni.

Papież Franciszek wskazuje, że temu słowu, które wzywa i obiecuje, trzeba się powierzyć. Słowo musi mną zawładnąć, bo nie ma na świecie nic pewniejszego, niż to słowo, które Bóg wypowiada do człowieka. Słowo należy przyjąć jako pewnik, bo Bóg jest wierny. Kiedy On wypowiada słowo, staje się ono czymś najbardziej pewnym i niewzruszonym. Jest jak skała, na której można budować swoje życie. Bóg spełnia wszystkie obietnice, które przyrzekł człowiekowi. Temu słowu mamy zawierzyć, uchwycić się go i jemu powierzyć. Kardynał Newman, kanonizowany przez Franciszka w 2019 roku, pisał, że „nic nie osiągniemy w sprawach religijnych, póki nie zaczniemy od całkowitego aktu wiary w słowo Boże”. Całkowity akt wiary. Pewność, że kiedy Bóg coś powiedział, to tak jest. Bez polemiki, bez wątpliwości, bez niedowierzania, bez sprawdzania. Święty John Henry Newman miał napisać, że taka postawa powierzenia się słowu sprawia, że człowiek z poszukującego staje się tym, który znalazł. Pisał on: „Środki kończą się z chwilą, gdy się osiągnie cel. Kiedy docieramy do domu, nie idziemy już dalej – idąc dalej, stawiasz wszystko na głowie. Poszukiwanie kończy się, kiedy wiesz w całej rozciągłości, czego szukałeś. Kiedy woda wrze, zdejmujesz czajnik z ognia, bo jeśli tego nie zrobisz, woda całkowicie się wygotuje. Podobnie jest z twoim prywatnym osądem; dopóki nie znajdziesz prawdy, jest to jedyny sposób, by do niej dotrzeć – ale kiedy masz już prawdę, nie ma już niczego, czego należałoby szukać”.

Kiedy powierzysz się słowu, przyjmiesz w całkowitym akcie wiary, że słowo Boże to absolutny pewnik, że Jego obietnice się sprawdzają, nie musisz już szukać. Jesteś tym, który znalazł, albo może lepiej powiedzieć – „został znaleziony” przez słowo. Ostatecznie Bogu się po prostu wierzy na słowo. On i Jego słowo są wiary-godne!

Ostatnim elementem historii słowa obecnego w życiu każdego z nas, na który zwraca uwagę w swojej encyklice papież Franciszek, jest to, że słowo jest bliskie naszemu życiowemu doświadczeniu. Nawet jeśli to słowo niesie nowość, zaskoczenie, wyrywa nas z dawanego życia i wzywa do radykalnych decyzji, to jednak jest słowem bliskim, które nas zna, dotyka naszych najgłębszych tajemnic, słowem, które od dawna rozbrzmiewa w naszym wnętrzu. Franciszek napisze: „Wiara w Boga oświeca najgłębsze pokłady jestestwa Abrahama, pozwala mu rozpoznać źródło dobroci, która jest początkiem wszystkiego, a także stwierdzić, że jego życie nie wywodzi się z nicości lub z przypadku, lecz z wezwania i miłości do osoby. Tajemniczy Bóg, który go wezwał, nie jest Bogiem obcym, ale Tym, który jest początkiem wszystkiego i wszystko podtrzymuje” [11].

Słowo Boże zawsze jest blisko nas, na naszych ustach i w naszym sercu – jak powie św. Paweł [por. Rz 10, 8]. Bóg kieruje do nas słowo, które od razu dotyka naszych ust i zamieszkuje nasze serce. Dlatego przykazanie miłości trzeba głosić ustami, a nade wszystko przyjąć sercem i uczynić treścią swojego życia.

Widzimy zatem, że pierwsze przykazanie dotyczy „słuchania”. Słuchać to być wstrząśniętym, ile razy Bóg skieruje do mnie słowo. Słuchać to odpowiedzieć Bogu, który mówi i chce wejść w relację ze mną. Słuchać to przyjąć wezwanie, do którego posyła mnie słowo, oraz uwierzyć obietnicy, którą składa. Słuchać to przejść z etapu poszukiwania na etap bycia odnalezionym przez powierzenie się słowu. W końcu słuchać to znaczy: wprowadzać słowo w swoje serce, a więc przyjąć je jako treść swojego życia, gdyż słowo jest blisko mnie.

Wróć do spisu treści


Adapciak

 Kinga Pregler

Pomimo wielu obostrzeń i trudności wywołanych przez koronawirusa, tegoroczny wyjazd integracyjny został zgodnie uznany przez uczestników za niezwykle owocny. Wycieczka nie tylko dała nam możliwość odpoczynku, ale również poznania naszej grupy duszpasterskiej. Jej najciekawsze momenty udało nam się uwiecznić na zdjęciach, dlatego bardzo zachęcamy do obejrzenia ich w galerii na naszej stronie internetowej.

Podczas wyjazdu towarzyszył nam nowy duszpasterz akademicki, ksiądz Krzysztof Porosło, który zastąpił na tym stanowisku księdza Dariusza Talika. Oprócz niego obecni byli również arcyliderzy — Jola Maruszak i Wiktor Ostrowski. Mieliśmy okazję poznać nie tylko tę dwójkę, ale również liderów innych komórek. Dzięki temu dowiedzieliśmy się bardzo dużo o strukturze i działalności duszpasterstwa.

Ośrodek rekolekcyjny, w którym spędziliśmy pięć nocy, znajdował się w Bukownie Tatrzańskiej, przepięknej górskiej miejscowości. Korzystaliśmy z tego chętnie, w każdej wolnej chwili spacerując po okolicy i podziwiając przyrodę. Nie mieliśmy ich wiele — dni były wypełnione atrakcjami po brzegi, dlatego nie było miejsca na nudę. Rano odmawialiśmy wspólnie jutrznię, aby rozpocząć dzień z Bogiem. Każdego dnia ksiądz Krzysztof odprawiał dla nas także mszę, podczas której wygłaszał niezwykle poruszające kazania. W planie znalazły się również wspólnie przygotowywane posiłki, a ostatniego dnia urządziliśmy grilla. Cały drugi dzień wyjazdu spędziliśmy na wycieczce do Morskiego Oka, a noc na integracji i śpiewach do białego rana. Po wtorkowej wyprawie podzieliliśmy się na dwie grupy. Bardziej wysportowana część uczestników także następnego dnia wybrała się w góry, natomiast ci, którzy potrzebowali wypoczynku, spędzili dzień w termach, gdzie mieli okazję wygrzać zmęczone wędrówką mięśnie. Po powrocie do ośrodka rekolekcyjnego ponownie rzuciliśmy się w wir zabawy. Do samego rana walczyliśmy ze sobą, wcielając w rolę mafii lub mieszkańców miasta. Gra ta wymagała od nas niezwykłego skupienia — aby wygrać, musieliśmy używać przeróżnych forteli oraz zdolności dyplomatycznych. Amatorzy gór, pomimo niepewnej pogody, ponownie wybrali się na wycieczkę, natomiast ci, których wzywały obowiązki, niechętnie powrócili do domów wcześniejszym autobusem. Ostatniego dnia rozstaliśmy się z żalem, ponieważ czuliśmy się świetnie w swoim towarzystwie.

Niezwykle zasmuciła nas wieść o ogłoszeniu czerwonej strefy w Krakowie i odwołaniu niedzielnych kolacji, ponieważ bardzo zależało nam na lepszym poznaniu pozostałych członków duszpasterstwa. Wierzymy jednak, że spotkania online będą również niezwykle owocne. Niecierpliwie czekamy na moment, w którym pandemia wreszcie się skończy i będziemy mieli możliwość ponownego spotkania z uczestnikami Adapciaka oraz z wami wszystkimi.

 

Bieszczady

 Gabriela Janik

Chcąc oderwać się na chwilę od pogrążonego w pandemii świata, postanowiliśmy na początku września odwiedzić Bieszczady i tam, wśród malowniczych połonin, spędzić wspólnie kilka niezapomnianych, intensywnych dni.

Poniedziałek, moment naszego przyjazdu do Domu Rekolekcyjnego im. Jana Pawła II, należącego do parafii pw. św. Anny w Ustrzykach Górnych, był zimny i deszczowy, jednak nie przestraszyło nas to w żaden sposób! Spędziliśmy go na rozmowach przy gorącej herbacie, a następnego ranka powitało nas piękne słońce, które towarzyszyło nam przez wszystkie dni naszych górskich wędrówek.

Nazajutrz wyruszyliśmy z Ustrzyk Górnych i postanowiliśmy zdobyć Tarnicę, która jest najwyższym szczytem Bieszczad leżącym w granicach Polski. Była to niewątpliwie wymagająca wędrówka, a drewniane schodki, z których często przyszło nam korzystać na szlaku, niejednemu z nas dały się we znaki. Jednak otaczająca nas przyroda i atmosfera w naszej grupie z pewnością wynagradzały wszelkie trudy i na szczyt dotarliśmy w świetnych humorach. Spędziliśmy tam chwilę, rozkoszując się wspaniałymi krajobrazami i odpoczywając w promieniach jesiennego słońca. Powrót do Ustrzyk zajął nam kilka godzin, a droga wypadła nam przez wieś Wołosate, która jest najdalej wysuniętą na południe zamieszkaną polską miejscowością. Wieczór spędziliśmy w miłej atmosferze, grając w gry planszowe i popijając aromatyczną herbatę.

Następnego dnia dotarliśmy na Wielką Rawkę, skąd mogliśmy podziwiać panoramę całych Bieszczad Wysokich, a potem skierowaliśmy się do Małej Rawki i zaczęliśmy schodzić do Bacówki pod Małą Rawką. Tam odpoczęliśmy, chłonąc wspaniałe widoki, a następnie ruszyliśmy w drogę powrotną do Ustrzyk.

Celem trzeciej i ostatniej wycieczki była Połonina Caryńska, jedno z najbardziej znanych i malowniczych miejsc w Bieszczadach. Spędziliśmy tam spokojne, leniwe popołudnie, w drodze powrotnej zatrzymując się w schronisku Koliba.

Oczywiście oprócz zachwycania się pięknem Bieszczad i zawierania nowych znajomości, każdego dnia braliśmy udział w Eucharystii sprawowanej przez naszego duszpasterza, księdza Krzysztofa Porosło, którego homilie skłaniały nas do wielu przemyśleń, którym zdecydowanie sprzyjały wędrówki po bieszczadzkich szlakach. Także wieczorami spotykaliśmy się w kaplicy na Adoracji, która była wspaniałym momentem wyciszenia się po pełnym wrażeń dniu.

Jestem pewna, że kilka dni, które spędziliśmy w dzikich Bieszczadach, były dla nas wszystkich wspaniałą przygodą i okazją do lepszego poznania siebie nawzajem. Do domów wróciliśmy zmęczeni i szczęśliwi, przed oczami mając niezwykłe bieszczadzkie krajobrazy.

Wróć do spisu treści


Wspomnienia

 ks. Piotr Piekart

Do DA wstąpiłem w roku 2012 po rekolekcjach wielkopostnych. Prawie dokładnie dwa i pół roku wcześniej zacząłem studia matematyczne na UJ. Właśnie zaczynała się ich druga – i jak się okazało – znacznie lepsza połowa. Dwa i pół roku, które zmieniły wszystko.

Był to czas przejściowy dla Duszpasterstwa. Malutką wspólnotę, w której nie dało się nie znać wszystkich, znam jedynie ze wspomnień innych osób. Teraz było inaczej: w kwietniu 2012 roku wspólnota liczyła już ponad sto osób. „Oferta duszpasterska” nie była bardzo zróżnicowana – na DA składało się osiem komórek i dopiero co powstający RCS, później przemianowany na ARCM.

Chociaż wcześniej przez długi czas brakowało mi śmiałości, by przystąpić do jakiegoś duszpasterstwa, gdy w końcu zrobiłem pierwszy krok, od razu cały zapłonąłem. DA było w moim życiu prawdziwą rewolucją. Nigdy wcześniej nie byłem w żadnej kościelnej grupie, więc tym bardziej to, co tutaj zastałem, to był jakiś kompletnie inny świat. Otwartość, jakiej dotąd nie znałem. Autentyczność w wierze, której w takim nasileniu nigdzie wcześniej nie zaobserwowałem. Nowe życie. I wielki entuzjazm. To był etap zakochania.

Ta sielanka nie trwała jednak wiecznie. Po wakacjach wcale nie było już tak wspaniale. Doświadczyłem… samotności we wspólnocie. Nie miałem relacji z osobami spoza komórki. Na niedzielnych kolacjach nie miałem nawet z kim porozmawiać – osoby, które znałem, nie chodziły na nie, a ja sam zawsze miałem trudności z wykonaniem „pierwszego kroku” w nawiązywaniu nowych znajomości. To trwało. Był smutek. I było rozczarowanie. W takim stanie zostawałem liderem komórki nr 4.

Do tej pory nie potrafię tego zrozumieć, faktem jest jednak, że w pewnym momencie ogromnie wiele się zmieniło, i to niemal z dnia na dzień. Prawdziwe dotknięcie łaski Bożej, które wymyka się ludzkim schematom myślowym. Naraz wiele więzi nawiązało się ot tak – nawet nie zauważyłem, kiedy Ogień znowu we mnie zapłonął, i płonął już do końca. A jeśli pojawiły się potem trudności, to zupełnie innego rodzaju: było pytanie, czy to, co z wielkim zapałem robię tutaj, powinno stać się treścią całego mojego życia. Ostatecznie tak właśnie się stało. Bogu niech będą dzięki.

 

Może zobaczysz w którąś niedzielę kogoś, kto stoi sam, smutny. Jeśli tak, to proszę: podejdź do niego, bo może on chce, ale nie ma śmiałości, by podejść do ciebie.

Może przeżywasz teraz albo w przyszłości przeżywać będziesz – tak jak ja niegdyś – okres rozczarowania. Jeśli tak, to proszę: daj wspólnocie szansę.

Może i tobie Pan Bóg powywraca tutaj życie. Tego ci życzę. Wiedz, że warto Mu zaufać. Niech będzie uwielbiony na twojej drodze.

 

 Aleksandra Korońska

Szukając wspomnień z lat spędzonych w Duszpasterstwie Akademickim Świętej Anny, wróciłam myślami do niezapomnianych momentów, ważnych dla mnie w skali całego życia. Chwil wspólnej modlitwy, Adoracji Najświętszego Sakramentu, rozmów – także tych do białego rana – dzielenia się doświadczeniem wiary, kilometrów przemierzonych po górach, ale też rowerem, kajakiem, pociągiem, samochodem czy autokarem… Niewiele jest regionów w Polsce, które nie budzą wspomnień z wyjazdów duszpasterskich lub też wyjazdów koleżeńskich z ludźmi poznanymi w DA. Długo myślałam o spotkaniu z Ojcem Świętym na Brzegach w czasie ŚDM, pięknych wzgórzach i gwiazdach nad Annecy, pierwszej „un caffè, per favore” po przekroczeniu granicy Włoch, niezapomnianym widoku z Orlej Perci, przepięknym spojrzeniu na nasze drogie miasto ze szczytu wieży mariackiej, która była uwieńczeniem gry miejskiej z okazji 90-lecia Duszpasterstwa, kuchni polowej „w każdych warunkach” podczas niedawnej wyprawy ukraińskimi ulicami…

Dziś chciałabym powiedzieć tylko o jednym wspomnieniu, ufam, że szczególnym nie tylko dla mnie, może już pojawiała się o nim wzmianka w „Ignisie”. Kilka lat temu jednemu z członków Duszpasterstwa skradziono samochód, zapakowany i przygotowany do wyjazdu za granicę, wraz ze sporą sumą pieniędzy. Sprawy czekające w Niemczech nagliły, a w tej sytuacji wyjazd stał się niemożliwy. Nie było wątpliwości, że to nasza, duszpasterska sprawa. Owocem jednomyślności w tym czasie była zbiórka, która pozwoliła puścić kradzież w niepamięć. Albo, inaczej mówiąc: przemienić smutne zdarzenie w doświadczenie wspólnoty i przyjaźni.

Nie da się wyrazić słowami, co Duszpasterstwo wniosło w moje życie. Jest taki fragment w książce Człowiek w poszukiwaniu sensu W. Frankla, który przychodzi mi na myśl. Nieludzko zmęczeni więźniowie w Auschwitz odpoczywali po dniu pracy. Gdy usłyszeli, że na niebie rozpościera się cudowny zachód słońca, wszyscy zerwali się z miejsc, aby móc przez kilka minut wpatrzyć się w zjawisko natury, tak kontrastujące z brzydotą ich codzienności. Jeden z więźniów szepnął: „jak piękne może być życie”. Dla mnie czas spędzony w Duszpasterstwie był właśnie wypełnieniem treścią na wielu płaszczyznach życia tego zdania: Boże, jak piękne może być życie!

Chwała Panu za ten czas!

Wróć do spisu treści


Wiara pomimo upadków

 Bartłomiej Mrówczyński

Nasza Wysoka Redakcja w bieżącym roku akademickim rzuciła reflektor zainteresowania na Cnoty Teologalne. Szczerze mówiąc, jako katolik w wymiarze klasycznym, bladego pojęcia nie miałem o tym, że ten zbiór cnót tak się nazywa i że występuje w takim zestawieniu, więc musiałem guglować to pojęcie, żeby czegokolwiek się o nim dowiedzieć. Oczywiście, jako że Internet jest bagniskiem pełnym intelektualnych uzewnętrznień ludzi bardziej dziwnych niż mądrych, ostatecznie zwróciłem się do starego, dobrego Katechizmu Kościoła Katolickiego (co polecam każdemu poszukiwaczowi). Kanony od 1814 do 1816, które zawierają definicję tej cnoty, niewiele mi jednak pomogły. Parafrazując, wiara to wiara w to, co Kościół mówi, koniecznie trzeba ją uzupełniać uczynkami i głosić dumnie swoją mową oraz działaniem. I tak troszkę się zawiodłem brakiem głębi. Ale z drugiej strony – jak opisać wiarę? Chcę jednak, abyśmy wspólnie, Drogi Czytelniku, jak rok temu ruszyli tytułowym „Mrówczym szlakiem” po bezdrożach historii, które nikogo nie obchodzą, a warto je choćby poruszyć. Zacznijmy więc tak…

Był to dwudziesty drugi rok panowania Miłościwego Pana Ludwika Kapetynga, dziewiątego tego imienia, króla Francji z Bożej łaski, konkretnie 12 czerwca 1248 roku, w piątek po Zielonych Świątkach. A był to wspaniały czas dla królestwa świętego Dionizego. Dziad obecnego króla, Filip August, rozgromił pod Bouvines kilkukrotnie silniejsze armie króla Anglii i cesarza rzymskiego, wyzwalając swoich poddanych z morderczego i grożącego rozbiorem uścisku sąsiednich krajów. Od tamtego czasu Francja przeżywa pasmo sukcesów. Gospodarka kwitnie, powstają nowe miasta, wsie i klasztory cystersów, którzy – jak ich reguła zakonna nakazuje – wydzierają przyrodzie ziemie pod nowe osady. Anglia zostaje prawie zupełnie wyrzucona z kontynentu, zaś cesarze muszą uznać królów Francji za równych sobie. Herezja katarska, pochłaniająca setki istnień, głosząca nienawiść do doczesności i człowieka, gdzie kobiety ciężarne były mordowane, zaś samobójstwo pochwalane, została zmiażdżona pod naporem krucjaty i na te zdewastowane religijnymi kłamstwami ziemie zaczął przychodzić spokój. Na Stolicę Piotrową powołany został Sinibaldo Fieschi, który przyjął imię Innocenty IV. Była to epoka pełnego średniowiecza, świat pełen kolorów różnobarwnych ubrań i elewacji kamienic, powstających uniwersytetów i gotyckich katedr, gdzie brutalność mieszała się z dostojeństwem, gdzie emocje i rozum stanęły w szranki, gdzie świat wyglądał i smakował jak dojrzewająca brzoskwinia – jak pisze w Jesieni średniowiecza prof. Johan Huizinga[1].

Tego dnia król Ludwik właściwie nie spał, gdyż od rana leżał krzyżem na posadzce przypałacowej kaplicy, przed relikwiami Gwoździa Pańskiego i Korony cierniowej. O czym myślał wtedy pomazaniec Boży? Co było w głowie człowieka, który był syntezą władzy świeckiej i duchowej, rządził ludźmi, został koronowany przez sukcesorów apostołów? Nikt nie jest w stanie opisać duchowych przeżyć ludzi średniowiecza, sami zaś rzadko dzielili się ze światem swoimi przemyśleniami. Odwołam się więc do opisu kronikarza Wilhelma z Nangis, współczesnego Ludwikowi obserwatora wydarzeń. Rzecz działa się kilka lat wcześniej, relikwia gwoździa była wystawiona publicznie, gdy nagle ktoś przypadkowo strącił relikwiarz, zaś pamiątka męki Chrystusa zaginęła w ludzkim tłoku. Na całą Francję padł blady strach. Matka władcy na wieść o tym zemdlała, król, jak podaje świadek tych wydarzeń, wpadł w rozpacz i zanosząc się szlochami, wezwał natychmiast całą Francję do czegoś w rodzaju narodowej pokuty. Przed każdym kościołem urządzano procesję, kobiety roniły łzy, mężczyźni rozrywali szaty i płakali, księża i zakonnicy urządzali niekończące się adoracje i modlitwy, zaś przerywano je jedynie, gdy święty mąż bądź żona zasłabli bądź zmarli[2]. W gruncie rzeczy ten dantejski opis ma się zupełnie nijak do dzisiejszego, mimo wszystko bardziej racjonalnego świata. Relikwia na szczęście się znalazła i nie, nie była to jakaś tania podróbka, ponieważ już ponad sto lat temu w Kościele powszechnym zrodził się głęboki sceptycyzm wobec sprzedaży, nabywania i gromadzenia relikwii[3]. Znak ten odczytano jednoznacznie. Panowanie Ludwika IX będzie czasem wielkich sukcesów.

Mamy więc obraz człowieka, który całym sobą prezentuje porządek rzeczy w średniowiecznym świecie doczesnym. Oto ucieleśnienie majestatu, ojciec rodziny i swoich poddanych, syn króla i królowej, pierwszy rycerz i obrońca uciśnionych, odpowiedzialny na równi z biskupami za zbawienie podległych mu owieczek leży krzyżem przed pozostałościami ziemskimi po Panie Wszechświata. Pomyśl, Drogi Czytelniku, jak to ustawia porządek rzeczy. Skoro sam król leży przed relikwiami, to co ja, czy to pasowany rycerz, czy zwykły chłop, mam zrobić w obecności Najświętszego Sakramentu? „Najlepiej zapaść się pod ziemię!”, swoją postawą odpowiadał król Ludwik.

Władca powstał i przyodziany w białą wełnianą tunikę pielgrzyma (taniocha na rynku) idzie boso brudnymi i śmierdzącymi ulicami Paryża do Saint-Denis, aby tam przejąć l’Oriflamme – sztandar, pod którym królowie Francji bronili swej Ojczyzny i świętej wiary od czasów najazdów wikingów, aż po krucjaty poprzedniego stulecia. I tak przyodziany i zaopatrzony władca wyrusza w daleką drogę do Egiptu.

Zaraz, zaraz! Gdzie?! Do Egiptu? Otóż tak, gdyż król ten wyruszał na krucjatę. Cztery lata wcześniej, w 1244 roku, Miasto Świata i Bazylika Grobu Pańskiego padły pod naporem wojsk Saracenów. Królestwo Jerozolimskie upadało, a jego władcy dla własnego bezpieczeństwa przenieśli się na Cypr. Wiara Europejczyków w tamtych czasach wymagała, by stanąć w obronie uciskanych przez muzułmanów mieszkających tam od wieków chrześcijan i pielgrzymów. Dla Ludwika IX był to wystarczający powód. Wielka armia złożona z kilku tysięcy rycerzy wraz z końmi oraz dziesiątek tysięcy piechoty i wsparcia z dodatkiem niekończącego się taboru zapasów zboża, odzienia, drewna na maszyny oblężnicze, kielichów, sztućców i niezliczonych towarów oraz skrzyń wypełnionych po brzegi złotem ruszyła na wyprawę w nieznane, aby poprzez atak na Egipt – główne zaplecze żywnościowe muzułmańskiego świata – uratować państwa krzyżowe. Wielki pochód pełen religijnych wydarzeń i uroczystości zakończył się 25 sierpnia, gdy król wraz z większą częścią swojej rodziny odbił od portów Aigues-Mortes i Marsylii.

I jak się ta wyprawa potoczyła? Ano fatalnie. Król musiał czekać kilka miesięcy na Cyprze, gdyż wiatry nie pozwalały na swobodną żeglugę po Morzu Śródziemnym. Gdy trzon wyprawy dopływał do brzegów Delty Nilu, wiatr zniósł dużą część oddziałów na wschód i król musiał czekać na ich powrót. Później walki z muzułmanami okazały się zbyt trudne dla europejskiego rycerstwa. Wykorzystanie przez wojska Saraceńskie lekkiej kawalerii, podstępu, na który honorowi Francuzi nie mogli sobie pozwolić, użycie ognia greckiego, który w zabójczym tempie zniszczył większość maszyn krzyżowców, a na koniec epidemia dyzenterii i szkorbutu, która wykończyła resztki armii. Król, w tragicznym stanie zdrowia, wraz z częścią swej armii trafił do niewoli Sułtana Kairskiego.

Czy ta historia może nas czegoś nauczyć? Myślę, że tak. Religijność i rozumienie wiary zmienia się na przestrzeni dziejów i dziś na szczęście nie muszę za każdym razem, gdy jestem na mszy, rozdzierać koszuli, zmuszając się nie tylko do niepotrzebnych kosztów, ale i do kaleczenia sobie palców igłą przy późniejszym doszywaniu guzików. Nie jest także konieczne, abym z mieczem i różańcem w ręku szedł wyzwalać Ziemię Świętą z rąk Saracenów, choćby dlatego, że już ich tam niewielu zostało. Ale ukazałem jedynie rąbek żywota Ludwika IX Kapetynga, świętego Kościoła powszechnego. Król ten nigdy się nie załamał, zaś swoim życiem udowodnił czystość i klarowność swojej wiary. Była to wiara typowa dla ludzi tamtej epoki, pełna wzruszeń i tromtadracji, ale przede wszystkim konsekwentna, co i dzisiejszym katolikom z pewnością by się przydało. Wierzył, gdy zaginął Gwóźdź Pański, wierzył w Opatrzność, gdy wyruszał na krucjatę, wierzył, gdy z niej wracał jako przegrany, wierzył, gdy rządził swym krajem jako dobry gospodarz, syn, brat i ojciec i wierzył aż po kres swych dni, który nastąpił na obcej ziemi w czasie kolejnej krucjaty. Wypełnił jedną z najtrudniejszych ról, jakie przychodzą ludziom do odegrania w życiu doczesnym – wierzącego głęboko polityka. Święty Ludwiku, módl się za nami!

 

[1] J. Huizinga, Jesień średniowiecza, tłum. i posł. R. Stiller, Kraków 2016.

[2] J. Le Goff, Święty Ludwik, tłum. Z. Czerniak, t. 1, Szczęsne 2020, s. 110 i n.

[3] Np. „krytyka” relikwii u Gwiberta z Nogent w O relikwiach świętych zawierająca zalecenia ostrożności i daleko posuniętego sceptycyzmu przy ocenie relikwii.

Wróć do spisu treści


Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego

 Dominik W. Feliks

Po wydaniu, 22 października, orzeczenia – które jest odpowiedzią na wniosek ponad stu parlamentarzystów, których przedstawicielem był poseł Bartłomiej Wróblewski – w Polsce zostanie wykreślona z ustawy jedna z trzech przesłanek pozwalających na uśmiercenie dziecka będącego pod sercem matki. Od momentu publikacji decyzji popartej przez większość sędziów trybunału w Dzienniku Ustaw będzie można, bez konsekwencji prawnych ze strony państwa, działać na niekorzyść dziecka tylko w dwóch przypadkach, a mianowicie w momencie zagrożenia życia lub zdrowia matki albo gdy zostało ono poczęte w skutek czynu zabronionego bądź zachodzi tego uzasadnione podejrzenie.

Skutki tego orzeczenia są analogiczne do tego, co zaszło w 1997 roku. Wówczas Trybunał Konstytucyjny uznał niezgodność tzw. przesłanki społecznej z ustawą zasadniczą i przesłanka utraciła moc prawną. Mimo to znacznie wzrosła liczba zabijanych dzieci. Na stronie internetowej Radia Maryja można znaleźć informacje, że w 2013 roku w ramach tego co przewiduje ustawa zostało zabitych 751 dzieci, zaś w ubiegłym roku było ich już 1110 (największą liczbę stanowiły dzieci z podejrzeniem Zespołu Downa). Ponadto warto zwrócić uwagę na słowa redaktora Pawła Lisickiego, który zaznacza, że mimo rozwoju medycyny obecnie nie ma pewności co do pełnej rzetelności badań ziecka znajdującego się pod sercem matki, a mówi się w tym kontekście jedynie o prawdopodobieństwie.

Chcę także zwrócić uwagę, że w Polsce działają Okna Życia – jest ich około 60. Są to miejsca, gdzie matka może anonimowo oddać noworodka, nawet takiego, który zgodnie z obowiązującą obecnie ustawą (piszę ten tekst przed publikacją orzeczenia w Dzienniku Ustaw) może przed urodzeniem stracić życie. Choć pewnie są też przypadki obłożnie chorych niemowląt, gdy fizyczne przeniesienie dziecka do Okna Życia przez samą matkę jest niemożliwe.

Na sam koniec chciałbym podkreślić, że podejmując decyzję Trybunał Konstytucyjny oparł się o Konstytucję, a dokładniej o artykuły 38 i 30, które wskazują kolejno: na prawną ochronę życia każdego człowieka oraz przyrodzoną i niezbywalną godność istoty ludzkiej. Co ciekawe są to artykuły, których zmiana jest specjalnie obwarowana, a więc m. in. prezydent ma prawo zażądać referendum, gdy parlament chce je zmienić. Może się zatem okazać, że za pewien czas dojdzie do wielkiej dyskusji przed referendum, dotyczącym tak fundamentalnej sprawy. Jednak czy bez zmiany konstytucji może się coś zmienić? Tego nie wiem, jednak jestem przekonany, że trzeba mówić o wartości życia najmniejszych, którzy notabene dziedziczyli majątki już w starożytnym Rzymie.

Wróć do spisu treści


Wesela

Czas kolejnego ograniczania kontaktów oraz zakazu masowych spotkań jest odpowiedni do zatrzymania się i pochylenia nad kwestią przyjęć. W ramach dzisiejszego artykułu poruszę temat wyjątkowego wydarzenia odbywającego się zazwyczaj po ślubie, a więc wesela.
 Dla niektórych jest to tak wyjątkowa sytuacja, iż raz w życiu, specjalnie na tę okazję, kupują ubranie, którego wartość przekracza ich miesięczną wypłatę.

 Dominik W. Feliks

Wesele jako takie

Samo wesele, jak nazwa na to wskazuje, to wydarzenie, na którym ludzie się weselą, a dokładniej większość weselników zdaje się podzielać radość nowożeńców, którzy to zostali złączeni węzłem małżeńskim przez samego Boga.

Jak jak na każdym wydarzeniu, tak też na weselu panują pewne reguły. Informację na ich temat możemy znaleźć już w zaproszeniu. Patrząc na nie, warto zapamiętać godzinę czy godziny tam podane. Ponadto znajdziemy na nim wiadomość o tym, kto organizuje wesele, a jest to ważne również pod tym względem, iż to organizatorzy mają prawo określić strój na wesele, który będzie wszystkich obowiązywał. Czasem warto swój strój z nimi skonsultować.

Sama sprawa zapraszania jest już poważnym zagadnieniem dotyczącym wesela. Tak więc na samym początku warto przemyśleć m.in. czy właściwe jest numerowanie stolików oraz sprawę poprawin, a mianowicie kwestii tego, czy niezaproszenie wszystkich na takie przyjęcie nie zostanie przez kogoś niewłaściwie odebrane. Co do samego wesela, to jak twierdzi na swoim blogu doktor Stanisław Krajski, „obowiązki rodzinne i towarzyskie nakazują zaprosić określone osoby”. Jednak, nawiasem mówiąc, wydaje się, że w sytuacjach konfliktowych jest też inne rozwiązanie. Problematycznym może być także zaproszenie znajomych żyjących wspólnie w konkubinacie. Wówczas zamiast jechać w tym celu do ich mieszkania, narzeczeni mogą zorganizować własne spotkanie typu raut, by wówczas wręczyć kopertę z zaproszeniem. Organizując wesele warto wiedzieć, że piękne wesela to takie, w których Państwo Młodzi przychodzą z postawą chęci służenia gościom, a ci doceniają to i sprawiają, że Panna (nie „Pani”) Młoda i Pan Młody są w centrum zainteresowania.

Przygotowanie sali

Szykując salę na wesele, za ważną kwestię należy uznać odpowiednie wyznaczenie miejsca do tańców – rzecz pozornie błaha, lecz mająca duży wpływ na to, czy weselnicy będą mogli tańczyć w bezpiecznych warunkach. Należy tu zwrócić uwagę m.in. na ustawienie sprzętu muzycznego, wysokość pomieszczenia czy rozmieszczenie żyrandoli.

Kolejnym, również ważnym miejscem jest stolik. To przy nim weselnicy spędzają najwięcej czasu. Istotnym jest to, by krzesła były rozstawione we właściwych odstępach, towarzystwo było usadzone naprzemiennie (mężczyzna-kobieta-mężczyzna itd.), a także by zawartość stołu nie przeszkadzała w rozmowach. Warto zwrócić uwagę na to, że niewłaściwe ustawienie krzeseł może sprawić, że goście będą zahaczać o siebie w trakcie jedzenia, posadzenie osób nie będących małżeństwem vis ά vis i do tego np. w męskim „obozie” może być dla gości niekomfortowe, a kwiaty na stole uniemożliwiające kontakt wzrokowy zwyczajnie przeszkadzają.

Obowiązki

Jeżeli chodzi o tańce, to warto wspomnieć o dwóch kwestiach. Pierwsza to podejście Pana Młodego do tej sprawy – miło z jego strony, gdy stara się poprosić wszystkie kobiety do tańca. Zaleca się nawet, iż Państwo Młodzi powinni opuścić salę w wypadku, gdy chcą odpocząć od tańca. Z innej strony gość przychodząc na wesele z kimś, powinien mieć na uwadze, że to właśnie z tą osobą powinien spędzić najwięcej czasu na parkiecie. Ponadto gość, pojawiając się na weselu z osobą towarzyszącą, powinien mieć świadomość o idei towarzyszenia tejże osobie, a zatem pomagać jej w trakcie przyjęcia czy też towarzyszyć jej w drodze na zabawę i z powrotem. Notabene, nie ma obowiązku, by osoba towarzysząca podpisywała się na kartce z życzeniami dla Państwa Młodych.

Inną sprawą są obowiązki świadka na weselu. Okazuje się, że ma on obowiązek zadbać o to, by wszystkie niewiasty miały z kim tańczyć, zaś on sam powinien być trzeźwy w trakcie wesela. Jego predyspozycja jest o tyle ważna, że może pojawić się potrzeba, by jechać po coś do sklepu już po rozpoczęciu przyjęcia. Ponadto może się zdarzyć, że świadek będzie pertraktował z właścicielem restauracji zamiast Pana Młodego czy też w trakcie absencji wynajętego kierowcy, jako jedyny niepijący, będzie odwoził osobę kontuzjowaną z wesela.

W tym kontekście pragnę wspomnieć jeszcze o dwóch kwestiach. Jedna z nich to próba zapobiegania picia wódki na weselu poprzez odwrócenie kieliszka na drugą stronę – odradzam takiego nieestetycznego działania. Przecież zanim ktoś nam naleje tego napoju, to powinien zapytać. Kolejna sprawa to toasty. Abstynentom zalecam rozważenie brania udziału w toastach tak jak wszyscy inni, jednak zamiast picia zawartości kieliszka proponuję jedno zanurzenie języka w celu spróbowania napoju. Przecież nie zmieni to naszego stanu trzeźwości, a unikniemy kombinowania w takiej sytuacji.

Na sam koniec pragnę przytoczyć dwa zdania apelu z blogu od doktora Stanisława Krajskiego dla gości – przecież to ich rolę zazwyczaj odgrywamy na weselach. Twierdzi on, iż trzeba „pamiętać, że ślub i wesele to dla młodych «graniczne przeżycie» i często «nie wiedzą co czynią», często «głupieją». Ich gafy w tym okresie należy zatem wybaczyć i zapomnieć o swoim związanym z nimi bólu.”

Wróć do spisu treści


STOP upadaniu na głowę

 Anna Rita Rucińska

Gdyby nie jej internetowe echa, najprawdopodobniej przeoczyłabym akcję billboardową pod hasłem „Stop Komunii Św. na rękę”. Początkowo myślałam, że to prowokacja środowisk wrogich Kościołowi, mająca na celu wykreowanie sztucznego problemu, a co za tym idzie – wywołanie niepotrzebnego konfliktu we wspólnocie. Okazało się jednak, że jej autorami są tzw. „konserwatywni katolicy” (używam terminu, jakim sami się określają; osobiście nie dzielę katolików na konserwatywnych i postępowych, co najwyżej na praktykujących i niepraktykujących), tacy, którzy uwielbiają czuć się tymi lepszymi, prawdziwszymi, świętszymi od papieża, a przede wszystkim różnymi od tych drugich – katolików „postępowych”. Pandemia i pojawienie się w Polsce sposobu udzielania Komunii Świętej na dłoń dostarczają im prawdziwego paliwa, by apelować do cudzych sumień. Nie muszą już narzekać na mszę świętą odprawianą przodem do wiernych czy omawiać nieodpowiednie stroje poszczególnych uczestników nabożeństwa. Mogą teraz otwarcie krzyczeć o profanacjach i wytykać palcami bezbożników wierzących bardziej w pandemię niż w realną obecność Bożą.

„To prawda, że pierwsi chrześcijanie przyjmowali Komunię w ten sposób. Ale im było wolno, a nam nie…”, pojawia się przeważnie na początku wywodu. Argumentacja, że skoro Kościół przez wieki zakazywał przyjmowania Komunii Św. na dłoń, to widocznie miał rację, wynika z jakiegoś upartego ignorowania faktu, że Kościół jest żywy, tworzony przez ludzi i podlega realiom historycznym i kulturowym, a więc i zmianom. Przypominam, że Kościół przez wieki uważał również, że samobójcy i nieochrzczone dzieci nie mogą pójść do Nieba, zdaje się też, że odmawiał im prawa do katolickiego pogrzebu. Znajdą się na ten temat pewnie wypowiedzi niejednego świętego. To co? To znaczy, że tu Kościół też miał rację? Forma przyjmowania Komunii Św. to kwestia

w dużej mierze kulturowa. W wielu krajach, np. Francji czy Niemczech, Hostię przyjmuje się na dłoń od dekad i zdziwienie potrafi wywołać właśnie chęć przyjęcia jej do ust (co nie znaczy, że w tej formie przyjąć jej nie można). W Polsce odwrotnie– to kwestia kultury i wychowania, a nie tego, co jest właściwsze. Jeśli dobrze przeszukać materiały archiwalne z Janem Pawłem II udzielającym Komunii Św. podczas jakiejś masowej mszy (ŚDM, pielgrzymki, etc.), można dostrzec, że on również – zależnie od postawy podchodzącego wiernego – udziela Komunii na język lub (sic!) na dłoń. Tak! Nasz Papież! I to święty!

Poza kulturowymi są też argumenty czysto logiczne. Skoro z powodu pandemii jesteśmy zmuszeni do uczestnictwa we mszy w maseczkach, to dlaczego cały ten trud miałby pójść na marne, gdy w czasie Eucharystii wszyscy, jeden po drugim, przyjmiemy do ust Hostię z rąk ochuchanych (a czasem i polizanych) przez każdego wiernego z osobna? Jakie wtedy znaczenie ma maseczka? Bardzo mądrym wydaje mi się rozwiązanie, które widzę w wielu kościołach, tj. rozdzielenie procesji – osobno osoby chcące przyjąć komunię do ust, osobno na dłoń. Nigdzie nie spotkałam się jeszcze z odmową podania Hostii „po staremu”, no chyba, że ktoś nie w tej kolejce stanął.

„Niewłaściwe i krzywdzące dla wiernych jest twierdzenie, że przyjmowanie Komunii Świętej na rękę jest brakiem szacunku wobec Najświętszego Sakramentu. (…) Potępiając jeden z godziwych sposobów przyjmowania Komunii Świętej, wprowadza się nieład i podział w rodzinie Kościoła”, pisze Komisja ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów Konferencji Episkopatu Polski.

I właśnie o to chodzi. W Polsce nie ma nakazu przyjmowania Komunii Św. na dłoń, jest możliwość. I Episkopat słusznie zwraca uwagę na to, że „ci od ust” nie mają prawa czuć się lepszymi od „tych od rąk”.

Wróć do spisu treści


Kowboj imieniem Bodo

Eugeniusz Bodo był nie tylko najwybitniejszym aktorem międzywojennym, posiadał także wiele innych talentów. Zasłynął jako wspaniały scenarzysta, tancerz, ale również reżyser i producent filmowy. Wykazywał niezwykły talent wokalny. Piosenka Ach, śpij kochanie, którą wykonał w duecie z Adolfem Dymszą, wciąż zachwyca słuchaczy. Dzięki swoim umiejętnościom bardzo szybko zyskał sławę i bogactwo, jednak ta sielanka została brutalnie przerwana przez wybuch wojny. Skrzętnie skrywana tajemnica z przeszłości okazała się dla Eugeniusza Bodo przekleństwem i przyczyną przedwczesnej śmierci w straszliwych warunkach.

 Kinga Pregler

Eugeniusz Bodo jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich aktorów. Przyszedł jednak na świat daleko poza granicami tego państwa – aż w szwajcarskiej Genewie. Aktor urodził się w rodzinie szlacheckiej. Jego ojciec pochodził z arystokracji francuskiej, natomiast matka była szlachcianką z Mazowsza. Ze względu na pochodzenie w dokumentach aktora widniały obco brzmiące dane – Bohdan Eugène Junod. Po ojcu odziedziczył zainteresowanie kinem i teatrem. Zafascynowany kinematografią Teodor otworzył w Łodzi Kinoteatr pod wdzięczną nazwą Urania. To właśnie na deskach tej instytucji młody artysta zadebiutował w roli kowboja imieniem Bodo. Aktor do końca życia nie rozstał się z tym imieniem, używał go jako pseudonimu scenicznego. Przydomek pochodzi od pierwszych dwóch sylab jego imienia – Bohdan oraz imienia jego matki – Dorota.

Początkowe sukcesy na deskach teatru pozwoliły Bodo na udział w rewiach, podczas których występował jako piosenkarz i tancerz. Debiut w filmie Rywale zapewnił aktorowi sławę i przepustkę do świata showbiznesu, w którym czuł się jak ryba w wodzie. Nie bał się odważnych i nowatorskich ról: w komedii pomyłek zatytułowanej Piętro wyżej czuł się niezwykle swobodnie w stroju kobiety. Wypadł świetnie w roli „krajowego wyrobu May West”, a zaśpiewana z niezwykłym wdziękiem piosenka Sex Appeal przeszła do historii kina jako jedno z najbardziej nowatorskich i odważnych wystąpień. Niejednokrotnie podkreślano jego charyzmę i błyskotliwość, przez co stale otaczał go wianuszek wielbicielek. Największe emocje wśród jego sympatyków wzbudził krótkotrwały, choć burzliwy romans aktora z Norą Ney. Ukochana Eugeniusza była również znaną aktorką i – podobnie jak jej wybranek – posiadała rzeszę oddanych fanów. Pomimo, iż cała Polska śledziła z zapartym tchem losy zakochanych i czekała niecierpliwie na wystawne wesele, związek niespodziewanie zakończył się rozstaniem. Plotkarze podawali liczne powody rozpadu związku, lecz ich wersje niejednokrotnie wzajemnie się wykluczały. Ani Eugeniusz, ani Nora nigdy nie podali publicznie powodu rozstania. Za najbardziej prawdopodobny opinia publiczna uznała negatywny wpływ apodyktycznej matki Eugeniusza, dla której jedyny syn był oczkiem w głowie.

Poza towarzystwem kobiet Eugeniusz Bodo uwielbiał również dobre jedzenie, co zainspirowało go do otworzenia w Warszawie kawiarni Café Bodo, reklamowanej jako miejsce spotkań najpiękniejszych i najelegantszych warszawianek. Z pomocą majątku zgromadzonego podczas licznych występów założył wraz z kolegami po fachu wytwórnię filmową – B.W.B. (od pierwszych liter nazwisk założycieli: Bodo, Waszyński i Brodzisz). Wyprodukowany przez to studio film zatytułowany Głos pustyni, w którym główną rolę zagrał sam Bodo, podbił serca widzów.

Niestety, wspaniała kariera, jak również szczęście aktora zostały brutalnie przerwane przez wybuch wojny. Bodo przez całe życie utrzymywał w tajemnicy odziedziczone po ojcu obywatelstwo szwajcarskie. Zdecydował się wreszcie ujawnić je, w nadziei, że pozwoli mu ono uciec z okupowanej przez Rosjan Polski i uratować życie. Nie przewidział, że ze względu na to obywatelstwo zostanie uznany przez władze komunistyczne za szpiega i wysłany do obozu, gdzie umrze w straszliwych warunkach. Śmierć aktora pozostawała tajemnicą i dopiero wiele lat po zakończeniu wojny wyszły na jaw jej okoliczności. Aby upamiętnić śmierć Eugeniusza Bodo, na cmentarzu w Kotłasie – gdzie znajdował się obóz, w którym zginął – odsłonięto pamiątkowy pomnik.

Wróć do spisu treści


Strefa biało-czerwona

Kraków od 23 października jest w strefie czerwonej, surowe obostrzenia dotknęły w ostatnim czasie także nasze duszpasterstwo. W tych okolicznościach tym bardziej warto przypomnieć sobie piękne sportowe chwile października, a w szczególności te w wykonaniu trzech poniższych bohaterów.

 Bartosz Księżyc

1 października – Robert Lewandowski

Najpopularniejszy polski piłkarz tego dnia został uznany najlepszym piłkarzem sezonu 2019/2020 w Europie. W plebiscycie organizowanym przez europejską federację wzięło udział 80 trenerów oraz 55 dziennikarzy ze Starego Kontynentu. Każdy z nich mógł wyróżnić trzech piłkarzy, przyznając odpowiednio pięć, trzy i jeden punkt. Napastnik Bayernu Monachium zebrał 477 punktów; belgijski pomocnik Manchesteru City Kevin de Bruyne i niemiecki bramkarz Manuel Neuer, klubowy kolega Lewandowskiego, którzy także znaleźli się na podium, uzyskali odpowiednio 90 i 66 punktów. Skąd mogła się wziąć tak kolosalna przewaga? Lewandowski w minionym sezonie zdobył wraz ze swoim klubem wszystko, co było do zdobycia: Ligę Mistrzów UEFA (11 meczów, 15 bramek), Bundesligę (31/34) oraz Puchar Niemiec (5/6). W okresie nieobjętym głosowaniem Bawarczycy zdobyli także Superpuchar Europy i Superpuchar Niemiec. Kapitan reprezentacji Polski miałby duże szanse wygrać także Plebiscyt na Najlepszego Piłkarza Roku na Świecie, organizowany corocznie przez tygodnik „France Football” (tak zwaną Złotą Piłkę), ale redakcja zrezygnowała z przyznania nagrody w tym roku, powołując się na niesprawiedliwe warunki rywalizacji w dobie pandemii. Jeśli Robert utrzyma dotychczasową formę, może nie tylko być jednym z kandydatów do tej nagrody za rok, ale także poprowadzić kadrę narodową do naprawdę dobrego wyniku – w końcu mistrzostwa Europy już w czerwcu!

3 października – Bartosz Zmarzlik

W styczniu nieoczekiwanie został wybrany Sportowcem Roku 2019 w Polsce w Plebiscycie „Przeglądu Sportowego”, pokonując m.in. Roberta Lewandowskiego i Pawła Fajdka. Żużel nie cieszy się tak dużą oglądalnością jak futbol i lekkoatletyka, jednak internauci docenili fakt, że został mistrzem świata jako trzeci Polak w historii. W pierwszy weekend października zakończyła się tegoroczna edycja żużlowego Grand Prix, a Zmarzlikowi udało się obronić tytuł, wygrywając cztery z ośmiu konkursów wchodzących w skład GP. Analizując jego dotychczasowe indywidualne osiągnięcia, można stwierdzić, że w wieku 25 lat prześcignął sukcesami najlepszego polskiego żużlowca pierwszej dekady XXI wieku, Tomasza Golloba.

10 października – Iga Świątek

Tegoroczny Roland Garros, jeden z czterech najważniejszych turniejów tenisowych na świecie, był wyjątkowy z kilku powodów. Po pierwsze, został rozegrany na przełomie września i października – cztery miesiące później niż zazwyczaj. Przełożono go z powodu szalejącej pandemii, oczywiście organizatorzy zostali zmuszeni do znacznego ograniczenia liczby sprzedanych biletów, a na trybunach obowiązywały maseczki. Rozegranie pojedynków na otwartej przestrzeni przy jesiennej pogodzie ułatwił niedawno oddany do użytku rozsuwany dach na korcie centralnym oraz system oświetlenia umożliwiający granie do późna w przypadku przedłużających się zaciętych spotkań. Jednak najważniejszym wydarzeniem, dla którego zapamiętamy paryskie zmagania, jest tryumf 19-letniej Igi Świątek w turnieju kobiet. Nastolatka z Warszawy jeszcze dwa lata temu brała udział wyłącznie w turniejach juniorek (zwyciężyła m. in. w młodzieżowym Wimbledonie 2018), rok temu zadebiutowała na Roland Garros, odpadając dopiero w czwartej rundzie, tym razem natomiast udało jej się wygrać we wszystkich siedmiu starciach w imponującym stylu – nie przegrała żadnego z czternastu rozegranych setów. Łącznie spędziła na korcie zaledwie 8 godzin i 24 minuty. W drodze po tytuł pokonała trzy rozstawione* zawodniczki – już w pierwszej rundzie ubiegłoroczną finalistkę Marketę Vondrousovą (turniejowa „15”), w czwartej rundzie faworytkę turnieju Simonę Halep (1), a w finale Sofię Kenin (4). Polkę cechowała efektowna, ofensywna gra, doprawiona niemal idealną celnością. Biorąc pod uwagę umiejętność skupienia do ostatniej piłki, a także wyważone wypowiedzi w mediach, które sugerują chłodną głowę, możemy śmiało wyglądać jej kolejnych sukcesów.

 

Piłkarz, żużlowiec i tenisistka wydają się być faworytami w nadchodzącej edycji Plebiscytu „Przeglądu Sportowego” na Sportowca Roku. Mimo kilkumiesięcznego lockdownu w sporcie można stwierdzić, że w niektórych minionych edycjach mieliśmy mniej spektakularne sukcesy niż teraz. A w grudniu czekają nas jeszcze Mistrzostwa Europy w Piłce Ręcznej Kobiet, a także Mistrzostwa Świata w Lotach Narciarskich.

 

* Rozstawienie (seeding) – lista zawodników, którzy z racji wysokiego rankingu są w turnieju rozstawieni i nie mogą trafić na siebie w pierwszych rundach; w turniejach wielkoszlemowych rozstawionych jest 32 zawodników.

Wróć do spisu treści


Legenda „Orląt Lwowskich”

„Ojczyzna – to wielki, zbiorowy obowiązek” – napisał w połowie XIX w. Cyprian Kamil Norwid. Słowa te były aktualne jak nigdy w latach 1918-1920, które zadecydowały o niepodległości Rzeczypospolitej. Jednym z mitów założycielskich II RP była Obrona Lwowa, a jego częścią – udział najmłodszych, czyli „Orląt Lwowskich”, w jego obronie.

 Wiktor Węglewicz

Do 1918 r. Lwów był bezsprzecznie polskim miastem, a Polacy stanowili w nim większość. Według austriackiego spisu ludności z 1910 r. rzymscy katolicy stanowili 101 267 osób, wyznawcy religii mojżeszowej 56 751 osób, a grekokatolicy – zaledwie 34 454 osób (w formularzach nie uwzględniano narodowości, lecz podział religijny w zasadzie pokrywał się z nim). Miasto było niezwykle silnym ośrodkiem kultury i nauki polskiej – znajdowały się tam Uniwersytet Lwowski oraz Ossolineum, liczne muzea czy towarzystwa społeczne i kulturalne. Zamieszkujący w nim Polacy absolutnie nie brali pod uwagę, by Lwów znalazł się poza granicą przyszłego państwa polskiego. Mimo to, należy pamiętać, iż Ukraińcy również uważali podobnie (z powodu tradycji historycznych – księstwa halicko-włodzimierskiego), a w mieście znajdowały się ich najważniejsze instytucje kulturalne, jak Towarzystwo Naukowe im. Tarasa Szewczenki, Muzeum im. Szeptyckich czy Towarzystwo „Proswita”.

1 listopada 1918 r. Ukraińcy opanowali całe miasto z wyjątkiem kilku punktów. Ludność polska została tym całkowicie zaskoczona – oczekiwano raczej przybycia przedstawicieli Polskiej Komisji Likwidacyjnej, przejęcia urzędów i włączenia miasta do odradzającego się państwa. Mimo to, w kilku punktach oporu, z których najważniejszymi były Szkoła Sienkiewicza i Dom Techników, stawiono skuteczny opór Ukraińcom, który wzmagał się z dnia na dzień. Do walki szybko włączyły się lwowskie dzieci oraz młodzież. Wynikało to z otrzymanego w domu oraz w szkole wychowania, w rodzinach inteligenckich pielęgnowano bowiem etos powstań narodowych i dążenia do niepodległości państwa. Masowo czytano autorów romantycznych, a przede wszystkim Trylogię Sienkiewicza, w której, jak wiemy, Ogniem i mieczem przedstawiało dawniejszy konflikt polsko-kozacki, co porównywano z ówczesnymi wydarzeniami na Ukrainie naddnieprzańskiej (gdzie polskie ziemiaństwo stanęło w obliczu buntu chłopów ukraińskich i zostało mocno przetrzebione). Z tego względu też młodzież nie zastanawiała się, czy trzeba iść, tylko ruszyła tłumnie w szeregi sił polskich. Co trzeba podkreślić, nie była to tylko młodzież z rodzin inteligenckich, ale też „batiarzy”, czyli osoby pochodzące z ubogich przedmieść, często z kryminalną przeszłością i brakiem subordynacji (szczególnie liczni byli w oddziale dowodzonym przez por. Romana Abrahama).

Na 6022 żołnierzy, których udział w obronie Lwowa później potwierdzono urzędowo, aż 1421 miało poniżej 17 lat. Co czwarty obrońca był więc dzieckiem bądź nastolatkiem, a najmłodszy spośród nich, Jaś Kukawski miał zaledwie 9 lat! Z kolei jedno z najbardziej znanych „Orląt”, 13-letni Antoś Petrykiewicz, który walczył w oddziale por. Romana Abrahama, i który poległ w styczniu 1919 r., został najmłodszym kawalerem Orderu Virtuti Militari.

Najsłynniejszym „Orlęciem” był Jurek Bitschan, przed 1918 r. uczeń Gimnazjum im. Jordana, należący do 2 Lwowskiej Drużyny Harcerskiej. Uciekł on z domu, by dołączyć do polskich oddziałów, pozostawiając list do rodziców, w którym tłumaczył, że nie może inaczej postąpić, i książkę J.U. Niemcewicza, Śpiewy historyczne, otwartą na stronie z wierszem:

Słuchajcie, rycerze młodzi
Żałosnej lutni jęczenia
Niech w was chęć do sławy rodzi
Dawnego męstwa wspomnienia
Słuchajcie, jak sławny wieniec
Walcząc w ojczyźnie obronie
Zyskał odważny młodzieniec
I w szlachetnym poległ zgonie.

Bitschan zmarł z powodu ran 21 listopada 1918 r., które otrzymał otrzymał w czasie szturmu koszar św. Piotra i Pawła.

Legenda „Orląt Lwowskich” zaczęła być wykuwana już w kilka tygodni po zakończeniu walk o miasto. Trafiła ona na podatny grunt – w 1920 r. młodzież masowo wstępowała do Armii Ochotniczej, czego przykładem były „Orlęta Płockie”, broniące miasta przed czerwoną kawalerią w sierpniu 1920 r., a także była jednym ze wzorów patriotyzmu, które stawiano dzieciom w okresie II RP.

Wróć do spisu treści


Around the World All Saints’ Day

 The Upper Room

October with its falling leaves and longer nights hints at the coming winter, but also encourages reflection reminding us of all those who have come and gone. The final days of the month lead us to the November celebrations of All Saints’ and All Souls’ Day. We rejoice with the great saints of our Church and offer indulgences for those still awaiting salvation in purgatory.
 The Church around the world is as varied in its traditions, prayers, and Saints as the hues of the falling autumn leaves. A few of our Ministry members have shared the way they celebrate this time in their home countries and the Saints they particularly venerate:

I would say that in my own denomination (Lutheran), All Saints’ Day probably plays less of a role than in the Catholic Church. We acknowledge this day as one of remembrance to those who have gone before us into the kingdom of God. The day is meant to be a reminder of what God plans for us beyond this life and world. Often this holiday in the US is overshadowed by Halloween and the culture attention it has. However, I see that most denominations in America still acknowledge this day during the church year.

— Nicholas, the USA

In France we pray through the intercession of the saints. One of our special saints is St. Thérèse of Lisieux, the patron of the Missions though she never left abroad. I admire her simplicity of talking to Jesus. She would say that one look in his direction is all that is necessary and that “aimer c´est tout donner et se donner soi-même” (To love is to give all and to give oneself). She didn’t know all theology but she would say things that are totally right and bring true joy.

— Pierre, France

In Colombia, All Saint´s Day is called el Día de Todos los Santos. The first canonized Colombian was Mother Laura Montoya, a nun who worked as a teacher with motherly love for her students and especially strived to bring the love and knowledge of God to native tribes for whom she fought in order to bring down the racial wall of injustice held against them.

— Perly, Colombia

Japan is not a Christian country and a more common holiday celebrated here that is similar in concept to All Saints´ Day is called Obon. It is celebrated in August and is of Buddhist origin. The Christian All Saints´ Day is not a public holiday so we celebrate on the Sunday closest to the original date. People bring chrysanthemums and other flowers to cemeteries and pray for their departed individually.

— Misa, Japan

Wróć do spisu treści


Entertainment

Crossword Puzzle

Complete the crossword puzzle with words from the article.

 

Down:

  • 1. To regard or treat with reverence; revere
  • 2. A type of flower often brought to funerals
  • 5. A prayer to God on behalf of another
  • 6. Another word for ‘color’

Across:

  • 3. To die or be destroyed through violence
  • 4. A temporary state of purification for imperfect sins
  • 7. A partial remission of the temporal punishment, especially purgatorial atonement, that is still due for a sin or sins after absolution

Wróć do spisu treści

 

Jeśli chcesz wesprzeć finansowo nasze duszpasterstwo, możesz dokonać wpłaty na poniższy numer konta bankowego. Dziękujemy za wszelką pomoc!

31 1240 4719 1111 0011 0305 7504